Debiutancka powieść Celeste Ng „Wszystko czego wam nie powiedziałam” to opowieść o tym, co może się wydarzyć, kiedy zaniedbujemy swoje marzenia i pragnienia. To dramatyczna historia relacji rodzinnych, ukazująca niebezpieczeństwo projekcji niespełnionych ambicji na własne dzieci. Stawiająca trudne pytania o przestrzeń dla realizacji celów, która powinna być szanowana i respektowana.
To również opowieść o braku dojrzałości do bycia rodzicem w ogóle. A co za tym idzie o dźwiganiu odpowiedzialności za takich rodziców przez dzieci, która często staje się ciężarem ponad siły.
Opowiedziana w sposób subtelny, nieoskarżająca nikogo, a jedynie starająca się wytłumaczyć jak głęboko funkcjonuje w każdym z nas, schemat wdrukowany przed laty w domu rodzinnym. W mojej opinii jest to lektura niezwykle mądra, pozwalająca wyciągnąć własne wnioski czytelnikom. Dążąca do ukazania jaką wartością jest człowiek sam w sobie. Jak istotna jest samoakceptacja i próba budowania poczucia wartości, nieopierająca się na opiniach otoczenia.
Polecam wszystkim, którzy nie lubią korzystać z poradników psychologicznych, lecz w sposób przystępny, chcieliby się dowiedzieć czegoś o tym, jak starać się żyć bez masek, w zgodzie ze sobą. Podczas lektury, można stawiać sobie pytania i dzięki refleksjom udać się w niesamowitą podróż w głąb siebie.
O Siło Moja Najwyższa! Dziękuję Ci za Piotrowskiego i jego mroczne opowieści! Rzadko zdarza się, abym przysiadła bez ruchu i niczym żona Lota trwała tak kilka godzin z rzędu. Ogarnięta zdrętwieniem, momentami ze strachu a chwilami z powodu zastoju członków, znikłam na kilkadziesiąt godzin zarówno z życia publicznego, jak i rodzinnego. Z tego letargu nie było w stanie wyrwać mnie nic i nikt. I trwałam tak do dziś, aż postanowiłam się uwolnić, wywalając swoje uczucia i emocje dotyczące tej lektury. 🙂 A emocje zafundował mi autor na naprawdę wysokim C. Szarpały mną na przemian gniew i współczucie, nienawiść i empatia, żal i wściekłość. Do tego stopnia, iż ręce zaciskały się w pięści, a nogi same rwały się, aby biec i wymierzać sprawiedliwość. Taka to właśnie jest historia…
Jak czytam te spłaszczone opisy, określające cykl jako kryminał z elementami thrillera, to przepełnia mnie irytacja. Bo dla mnie osobiście jest to najprawdziwszy horror, gdzie bestiami są ludzie, a nie wyimaginowane potwory.
Tym straszniejsze są to monstra, bo poprzebierane za tych, którzy powinni stanowić bastion poczucia bezpieczeństwa. Kontrowersyjna tematyka pedofilii w środowisku kościelnym, jak również w domach rodzinnych to wątek, na którym oparte są obie powieści. Samotny bohater, Igor Brudny nie tylko próbuje walczyć z tym zjawiskiem jako policjant, lecz jako człowiek uwikłany doświadczeniami z dzieciństwa, stara się wyciszyć demony przeszłości. Pokochałam tego chłopa miłością najszczerszą. Za zasady, którym jest wierny i za odwagę, że mierzy się z czymś, co wykracza poza ludzkie siły. A mianowicie z samym sobą. Bo najtrudniej jest stanąć w prawdzie na temat swoich własnych ograniczeń.
Napiętnowany traumatycznym dzieciństwem, w życiu dorosłym dzień po dniu zmaga się ze sforą wilków, które w postaci wspomnień kąsają bez litości. Myślę, że jako puentę mogę użyć indiańskiej przypowieści …
Pewien stary Indianin Cherokee nauczał swoje wnuki. Powiedział im tak:
– Wewnątrz mnie odbywa się walka. To straszna walka.
Walczą dwa wilki: jeden reprezentuje strach, złość, zazdrość, smutek, żal, chciwość, arogancję, użalanie się nad sobą, poczucie winy, urazę, poczucie niższości, kłamstwa, fałszywą dumę i poczucie wyższości. Drugi to radość, zadowolenie, zgoda, pokój, miłość, nadzieja, akceptacja, chęć zrozumienia, hojność, prawda, życzliwość, współczucie i wiara.
Taka sama walka odbywa się wewnątrz was i każdej innej osoby.
Dzieci myślały o tym przez chwilę, po czym jedno z nich zapytało:
– Dziadku, a który wilk wygra?
– Ten, którego nakarmisz – odpowiedział stary Indianin.
Polecam ten cykl czytelnikom, którzy nie uciekną z wrzaskiem podczas konfrontacji ze światem brutalnym i do szpiku złym. Również i tym, którzy nie mają problemu w dostrzeżeniu pierwiastka mroku w swojej duszy. 😉
Od niepamiętnych czasów fascynowały mnie historie dotyczące kobiet, określanych jako czarownice bądź wiedźmy. Zasłuchana w baśnie o złej starusze, która miała rzekomo zamieszkiwać strych mojej babci, udałam się w dalekiej przeszłości na poszukiwania. Skrupulatnie sprawdzając każdy, najbardziej zakurzony kąt, rzeczonej Baby Jagi nie znalazłam. Kierowana nadzieją, wsadziłam nawet głowę do komina, którego drzwiczki znajdowały się na tym strychu. W swoich działaniach nie wzięłam pod uwagę, iż babcia łobzuje w piecu aż miło. 🙁 Dowcipom na temat mojej czarnej twarzy nie było końca…
W momencie, kiedy zaczęłam czytać” Inkuba” wszystkie te wspomnienia pojawiły się na nowo. Autor powalił mnie tą powieścią na kolana, nie tylko ze względu na emocje wynikające z reminiscencji, lecz głównie dlatego, że musiałam zweryfikować swoją opinię dotyczącą pierwszeństwa Stephena Kinga, jako króla literatury grozy. Palmę zwycięstwa zostawiam na razie przy Amerykaninie, ale myślę, że Urbanowicz już dziś zasługuje na miano księcia w tworzeniu tego gatunku. Głównie dlatego, iż swoją prozą jest w stanie oczarować każdego czytelnika, nawet tego, co to tylko lubi lekko i przyjemnie …;)
Fabuła tej historii toczy się na Suwalszczyźnie, w wiosce gdzie diabeł mówi dobranoc. Dosłownie i w przenośni. Oparta na dwóch płaszczyznach czasowych opowiada o losach zamieszkałych tam ludzi, którzy doświadczają skutków sąsiadowania z najprawdziwszą czarownicą. I nie brodawka czy zatrute jabłuszko to jej charakterystyczne atuty, lecz demon na usługach, wysysający witalność i chęć do życia. Ta pradawna siła przykuła mnie do fotela na 3 dni i nawet teraz, po zamknięciu książki, nie daje o sobie zapomnieć.
Mimo że wątki osadzone są w szarościach PRL-u, na przemian z dzisiejszą prowincją to nudy nie zaznacie. Mnogość wydarzeń następujących w obydwu epokach pędzi ku sobie, aby w kulminacyjnym momencie się spotkać i próbować wyjaśnić czytelnikowi intencje bohaterów. Również wykreowanie postaci zasłużyło na mój szacunek. Ich złożoność i różnorodność wzbudza zarówno sympatię, jak i niechęć do słabości .
Klimat tej powieści nie polega na drastycznych obrazach. Raczej na budowanych emocjach niepewności, potem lęku, który wreszcie przechodzi w najczystszy strach. Bo ze strony na stronę wydaje się, że ratunku na taki kaliber zła, bohaterowie nie odnajdą.
Podsumowując, historia ta to majstersztyk w gatunku horrorów, thrillerów i kryminałów. Odbiorca lubujący się w romansowych wątkach też znajdzie coś dla siebie. Fani baśni, podań i wierzeń nie będą rozczarowani. A i ci, którzy cenią sobie refleksję nad kondycją moralną człowieka dwudziestego wieku, mogą przyjemnie spędzić czas. Polecam !!!
Najbardziej na świecie kocham grube książki 🙂 A jeśli wypełnione są jeszcze interesującą treścią, która wnosi coś do mojego wnętrza, to jestem najszczęśliwszą osobą na tym łez padole 😀 A taki właśnie jest „Szczygieł” amerykańskiej autorki Donny Tartt. Ta tajemnicza dama ma na koncie dopiero trzy powieści, lecz każda z nich to podobno arcydzieło. I wcale się nie dziwię, skoro na tworzenie pisarka poświęciła każdemu tytułowi dekadę. Osobiście mogę się wypowiedzieć tylko na temat tej jednej, wspomnianej w tytule. Przeglądając wątki biograficzne autorki oraz wywiady, wydaje się, iż powieść ta jest wynikiem obsesji. Obsesji nastoletniej Donny do czynności, jaką jest latanie. Obsesji wyrażonej w namiętnym zaczytywaniu się o przygodach Piotrusia Pana i wzlotach w powietrze, podczas akrobacji w grupie cheerleaderek. I w wyniku tej obsesji powstała historia o pewnym obrazie, który stał się idee fixe Theo Deckera…
Uratowany z eksplozji, jaka miała miejsce w pewnej galerii, obraz ten staje się kanwą, na której oparte są losy, decyzje i wybory głównego bohatera. Napisana z epickim rozmachem, porównywana do twórczości Dickensa opowieść, przenosi czytelnika w różne miejsca na mapie. Zarówno tej geograficznej, jak i społecznej. Wędrowałam więc z Theo przez domy nowojorskich bogaczy i wdychałam kurz w starych antykwariatach. Staczałam się na samo dno, w oparach alkoholu, odurzona narkotykami w okolicach stolicy hazardu i rozpusty, Las Vegas. Doświadczałam tam również głodu i osamotnienia, przy boku ojca hazardzisty i lekomana. Ale poznałam też smak przyjaźni, kiedy na naszej drodze pojawił się Borys, wykolejeniec o polskich korzeniach 😉 To z nim próbowaliśmy dorosnąć, mimo że wzorców, na których można by oprzeć dojrzałość, nie było. I wreszcie z towarzyszącą wiecznie traumą, po śmierci mamy, poddałam się wraz z bohaterem wszechogarniającej depresji, na ulicach Amsterdamu.
„Szczygieł” to dla mnie powieść drogi. Drogi przez życie, gdzie trudności czasem pozbawiają sił. Jest to również psychologiczne studium braku umiejętności, aby tę drogę pokonać bez kolizji.
W mojej osobistej ocenie to jedna z najlepszych powieści, jakie wydano na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Wiem, że książka doczekała się ekranizacji, ale na ten moment nie jestem gotowa zderzyć się z wizją reżysera i scenarzysty 😉 Cały ten świat, który stworzyłam sobie w głowie podczas czytania, ma pozostać nienaruszony. A was zapraszam do lektury, abyście i Wy przeżyli coś tak wyjątkowego 😀
Ps. Na zdjęciu tytułowym nie znajduje się szczygieł. Modelem jest mój ogrodowy rudzik, nazywany Robertem. Żyje on sobie wolny i szczęśliwy więc podobieństwo do ptaszka z obrazu Fabritiusa jest żadne. Mimo to uznałam, że warto go w ten sposób przedstawić 😉
Bombardowana postami w mediach społecznościowych, uległam pokusie i zakupiłam „Łańcuch”. W sumie nie były to całkiem bezsensownie wydane pieniądze. Czasem potrzeba i w literaturze rozrywki typu fast-food, czyli takiej, którą skonsumuje się szybko i równie szybko wydali z pamięci. Po co ? Według mojej opinii po to, aby na nowo móc docenić prawdziwą ucztę pisarską.
„Łańcuch” to dynamicznie napisany thriller, grający na uczuciu strachu, który określa ten gatunek. Punktem wyjścia całej historii jest porwanie dziecka. O ile znany był mi model porwania dla okupu, o tyle z drugim warunkiem realizacji żądań kidnaperów, spotkałam się po raz pierwszy. Pomysł oparty na tak zwanych „łańcuszkach” na pewnym etapie zmienia ofiarę w oprawcę. Aby odzyskać swoje dziecko, rodzic musi porwać kolejne i przetrzymywać do czasu, aż jego rodzina uprowadzi następne, tworząc kolejne ogniwo.
Oszczędny styl autora i krótkie rozdziały, mogą robić wrażenie obracania w palcach szeregu kółek łańcucha. To doskonały zabieg, aby czytelnik poczuł się uczestnikiem zdarzeń, a nie tylko obserwatorem. Równie ciekawym, choć nie tak nowatorskim manewrem, jest wykorzystanie ekshibicjonistycznej natury ludzkiej. Zwrócenie uwagi, z jaką beztroską zamieszczamy w mediach społecznościowych informacje na swój temat, powinny wzbudzić refleksję i zapalić czerwoną lampkę w naszych głowach.
Książkę czyta się lekko, bo napisana jest bez zbędnych dłużyzn. Bohaterowie są jak na mój gust, obarczeni zbyt wieloma problemami natury życiowej, ale mając w pamięci biblijnego Hioba, przymknęłam na to oko. 😉 Ich nieprawdopodobna odwaga, a momentami brawura również nie jest niczym męczącym. Świat jest przecież pełen Supermanów i innych Batmanów. 😀 Wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć. 😛
To w zasadzie wszystko, co mam do powiedzenia na temat tej powieści. W międzyczasie zaczęłam czytać „Szczygła” Donny Tartt i odsłuchiwać audiobook Isabel Allende. Już czuję, że znalazłam się w literackim raju. 🙂 Lecz o tym opowiem przy innej okazji….
Zachęcona, przez wspomnianego przy okazji „Dżentelmena w Moskwie” Ojca Adama Szustaka, sięgnęłam po kolejny tytuł, wymieniony na jego vlogu książkowym. I tym razem lektura okazała się rzeczą całkiem przyjemną.
” Małe ogniska ” to opowieść o różnych koncepcjach na życie. O tym, że każdy z nas ma inne oczekiwania i inne plany realizacji tych oczekiwań. I że czasami nasze postrzeganie tego, co dla nas ważne może wywołać u innych niechęć oraz krytycyzm.
Bohaterkami książki są dwie rodziny. Jedna kompletna, z parą rodziców i czwórką potomstwa. Z ustabilizowaną pozycją społeczną, z konkretnym planem na każdy dzień, z ugruntowanym statusem materialnym. Żyjąca w idyllicznym miasteczku gdzie nietaktem jest sadzić warzywa bądź pomalować dom według własnego pomysłu. Druga rodzina jest maleńka, bo składa się jedynie z dwóch osób. Mamy i córki, które przybywają pewnego dnia i psują nieco powstały wizerunek amerykańskiego przedmieścia.
Uduchowiona artystka fotograf, nieposiadająca stałego źródła dochodów, stale przenosząca się z miejsca na miejsce i imająca się różnorakich zajęć, aby zapewnić sobie i dziecku utrzymanie, stanowi dysonans dla żyjących tu ludzi. Jest zaprzeczeniem tego, co przez lata, budowało w swoich umysłach społeczeństwo tego miasteczka. Ta pewnego rodzaju wolność, wynikająca z braku przywiązania do rzeczy materialnych i miejsc, jest solą w oku dla Pani Richardson, która reprezentuje całą społeczność.
Kolejnym problemem jest tajemniczość i worek sekretów, które przywiozły ze sobą przybyłe. A tutaj na tajemnice miejsca nie ma. Wydaje się, że wszyscy wiedzą o sobie wszystko i czują się wręcz zobligowani do wzajemnego informowania się o swoich problemach. Konflikt więc narasta, bo tytułowe małe ogniska zaczynają jarzyć się na każdym kroku.
To tylko ogólny zarys problematyki poruszonej w powieści. Nie lubię pisać streszczeń, więc co wynikło z tych antagonizmów, dowiedzieć się można, jedynie czytając książkę. Polecam wszystkim, dla których nieobca jest świadomość, jak ważne jest dokonywanie wyborów. I co ważniejsze, życie z ich konsekwencjami. I dla tych, którzy lubią powieści obyczajowe, gdzie mogą spędzić przez chwilę czas, przyglądając się życiu innym 😉
To już moje trzecie spotkanie z duetem Kuźmińscy. Równie udane jak te i poprzednie. 🙂 Dzięki autorom i mojej wyobraźni znalazłam się tym razem na Sądecczyźnie, gdzieś w Małopolsce. I nie zawędrowałam tutaj, aby podziwiać widoki, lecz dowiedzieć się kto i dlaczego zabił . W lesie zostaje odnalezione ciało dziecka, a podejrzenia padają na zamieszkałych w pobliżu Cyganów ….
Oprócz klasycznej sprawy kryminalnej czytelnik ma do czynienia z szeregiem innych wątków. Jednym z nich jest budowany przez wieki stereotyp o Romach. Postrzegani jako złodzieje i darmozjady, stygmatyzowani przez polskie społeczeństwo, w zasadzie bezpodstawnie zostają oskarżeni o tę zbrodnię. Fala niechęci wzrasta, kiedy podczas przeszukania koczowiska w jednym z domów policjanci znajdują dziewczynkę o jasnej karnacji. Lecz autorom widocznie za mało było niewygodnych tematów. 🙂 Na scenie pojawia się ksiądz oskarżony o pedofilię, wypływa jakże gorący obecnie problem uchodźców i związany z nim przemyt ludzi, rozwijają się dylematy dotyczące medycyny naturalnej oraz stawiane są pytania o zasadność szczepień. A wszystko to w atmosferze kontrowersji odnoszących się do związku antropolog Anny i Gerarda, jej dużo młodszego partnera, który jednocześnie był jej studentem.
W tym miejscu chcę zaznaczyć, że bohaterowie powieści są zatwardziali w swoich przekonaniach i opiniach odnoszących się do poruszanych wątków. Pozostawiają nie wiele miejsca dla czytelnika, który chciałby samodzielnie podjąć decyzję, po której stronie się opowiedzieć. Ta mocna stronniczość może być dla niektórych frustrująca. 😀
Dużym plusem za to jest ciekawie skonstruowana intryga, która łączy wszystkie te motywy. I fakt, że postaci występujące w książce wydają być się ludźmi z krwi i kości, z zaletami i przywarami.
Podobały mi się również, treści związane z zagadnieniem medycyny niekonwencjonalnej. Dały one przestrzeń na zastanowienie się, gdzie przebiegają granice wiary w uleczenie tą drogą, a kiedy trzeba je przekroczyć i zaufać tym, którzy złożyli przysięgę Hipokratesa.
Podsumowując, powieść jest bardzo dobra i trzyma poziom poprzednich części. Porusza tematy trudne, które jednak trzeba przepracować. Wydaje mi się, że nikt nie powinien przechodzić obok , udając ślepego, kiedy ktoś inny doświadcza nietolerancji bądź wykluczenia. Symbolika tytułowego kamienia jest dla mnie kierunkiem, który staram się obierać w swoim życiu, a który zawarty jest w cytacie:
„Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.”
Zapraszam zatem do lektury tych, którym nieobce jest pojęcie szeroko rozumianego humanitaryzmu. Pozdrawiam i życzę udanego czasu spędzonego w Kamieniu. 🙂 🙂 🙂
Na wstępie chciałam zaznaczyć, iż oryginalnością nie zabłysnę. 🙂 Podobnie jak wielu czytelników przede mną, chcę wyrazić swój zachwyt i uwielbienie. Książka „Dżentelmen w Moskwie”, której autorem jest Amor Towles, obdarowała mnie prawdziwą radością wynikającą z czytania i wprowadziła powiew świeżości do mojego światka literackiego.
Powieść polecił mi „Langust” czyli o.Adam Szustak, od niedawna prowadzący vlog książkowy, zatytułowany „Bookszpan”. Jeśli nie kojarzycie, to odsyłam pod link:https://www.youtube.com/watch?v=k_mN7Qw3gos. Osobiście odpowiadają mi gusta czytelnicze tego katolickiego celebryty, toteż polecam. 😀
Puntem wyjścia do tej historii jest wiersz, który staje się przyczyną pewnego rodzaju wykluczenia. Niejaki hrabia Rostow zostaje skazany na dożywotni areszt i resztę swych dni, musi spędzić na poddaszu jednego z moskiewskich hoteli. Pozbawiony statusu materialnego, towarzyskiego i szeregu innych rzeczy próbuje on zbudować nowe życie, na tej mikro przestrzeni. I mimo wielu niesprawiedliwości jakimi, doświadcza go ta rzeczywistość, postanawia trwać w niej, z godnością znosząc swoją dolę.
Ten przesympatyczny człowiek jest pełen przymiotów, które w pełni określają go dżentelmenem. Wyposażony w niezachwiany kręgosłup moralny, wspaniałe maniery, poczucie humoru, posiadający wysoko rozwinięte pojęcie etyki, jest swoistym reliktem epoki, która właśnie przemija. Już od pierwszych stron zaprzyjaźniłam się z tą postacią, a w trakcie jej poznawania, mój szacunek pogłębiał się coraz bardziej.
„Dżentelmen w Moskwie” to lektura pełna wzruszeń o nie przemijających wartościach. Momentami nostalgiczna, a nawet odważę się napisać, iż nasycona duchowością. Bo tak naprawdę tej książki opowiedzieć się nie da. Trzeba ją wziąć w ręce i kartka po kartce smakować i przeżywać.
Miłośnicy wątków sensacyjnych znajdą wprawdzie coś dla siebie, lecz według mojej opinii nie tego powinno się tam szukać. Podpowiedzią dla mnie stał się ten cytat:
Jeśli człowiek nie jest panem swojego losu, z pewnością stanie się jego sługą.
Jest to opowieść jak życiu nadać sens, kiedy z dnia na dzień traci się wszystko, co o nim stanowiło do tej pory? Jak znaleźć przyjaźń czy miłość, gdy możliwości obcowania ze światem zewnętrznym są tak ograniczone? I wreszcie jak wyrazić siebie, gdy wszystko się zmienia a Twoje ideały i wartości pozostają niezmienne?
Do lektury tej książki zapraszam czytelnika wrażliwego i zdolnego do poszukiwania prawdy wewnątrz siebie. Nie bojącego otworzyć się na wzruszenia. Bo tylko taki, doceni jej kunszt i złożoność. 😉
A na koniec ciekawostka 😀 . Wszystkie rozdziały w powieści rozpoczynają się na literę A. Zaintrygowana przekopałam internety, aby przekonać się, jaki był cel tego zabiegu. I znalazłam! Oto wypowiedź autora na ten temat…
Jak zapewne zauważyłeś, wszystkie rozdziały książki są zatytułowane słowami zaczynającymi się na literę A. Dlaczego tak jest? Szczerze mówiąc, nie mam dobrej odpowiedzi. Na początku pisania powieści miałem wrażenie, że powinienem przestrzegać zasady, i ufałem temu instynktowi. Jeden z czytelników zasugerował, że była to moja własna wersja gry „Zut”; inny zasugerował, że był to hołd złożony pierwszym literom w imionach Alexander i Amor; trzeci zasugerował, że dzieje się tak, ponieważ książka dotyczy nowych początków. Wszystkie te odpowiedzi wydają mi się doskonałe!
Po trudach wynikających z czytania ze zrozumieniem „Ksiąg Jakubowych” oraz po krwawych obrazach jakie fundowali mi Państwo Kuźmińscy, postanowiłam sięgnąć po coś łatwego i przyjemnego w odbiorze. Bo w życiu ważny jest balans. 😉 Wybór padł na „Panny Roztropne” Magdaleny Witkiewicz. I decyzja była słuszna, bo cel został osiągnięty. Ta literacka komedia pomyłek wprawiła mnie w wyśmienity nastrój i przywróciła pogodę ducha. Tytuł tej książki jest przewrotny, gdyż bohaterki, kolokwialnie mówiąc, roztropnością raczej nie grzeszą. Uczciwie ostrzegam, że głębokich refleksji czytelnik tu nie znajdzie. Po owe odsyłam do przypowieści biblijnej, z której autorka zaczerpnęła tytuł. Lecz jeśli szukacie odprężenia i wytchnienia od codziennej szarości życia, to szczerze polecam. Jak przystało na literaturę kobiecą, jest to opowieść o poszukiwaniu miłości. Uczestniczki przedstawionych wydarzeń szukają jej dla siebie bądź starają się połączyć tych, którym kiepsko te poszukiwania wychodzą. Z różnym skutkiem, bo kto powiedział, że w życiu ma być lekko…
Mamy więc Milaczka, odpowiednik brytyjskiej Bridget Jones z nadwagą. Jest ciocia Zosia, ekscentryczna starsza pani, która lubi seks i w zasadzie wszystko, co według polskich standardów kobiecie w jej wieku nie przystoi. Jest również dziecina nazywana w powieści Bachorem, która rzuca złotymi myślami na prawo i lewo. Taka Panna Rozrzutna. 😉 I jest też gimnastyczka na emeryturze, kobieta w wieku balzakowskim, ofiara nikczemnych plotek. W całości tworzą one wspaniały przekrój schematów i zachowań charakterystycznych dla świata niewieściego. Duża dawka humoru sytuacyjnego pozwala odpocząć w tej zwariowanej przestrzeni, pełnego dziwacznych zbiegów okoliczności. Miłośniczki i miłośnicy szczęśliwych zakończeń, również się nie zawiodą . Zapraszam zatem po szczyptę optymizmu. 😀 😀 😀
I, mimo że historia jest w zasadzie o niczym, to polecam , bo nie zawsze trzeba doświadczyć nie wiadomo jakiej mądrości, aby poczuć się lepiej. 😉
„Pionek” to kolejny audiobook, który pochłonął moją uwagę bez reszty. Oprócz treści porwał mnie również głos lektora w osobie Janusza Zadury. Oczarowana barwą głosu, jak i interpretacją czytanego tekstu przepadłam na długie godziny 🙂 Tym razem autorzy tego etnokryminału przenoszą nas na Śląsk, w okolice byłych kopalń i górniczych familoków. Motywem przewodnim jest seria zbrodni dokonanych na przełomie lat 90-dziesiątych, które mają podstawę, aby połączyć je z tą, zrealizowaną w czasach obecnych. Świetnie przedstawione tło obyczajowe, tego barwnego w gwarę regionu, pozwalają nieco lepiej poznać mentalność i problemy społeczne zamieszkujących tam ludzi. Wiele mówi cytat wyhaftowany na makatce w domu Normana Pionka, zbrodniarza skazanego w pierwszej instancji na karę śmierci, którą zamieniono z różnych przyczyn na dwadziescia pięć lat więzienia. W momencie, kiedy pomału szykuje się do wyjscia na wolność, dochodzi do mordestwa młodej studentki. Podobieństwa cechujące to zdarzenie pozwalają domniemywać, iż albo pojawił się naśladowca, albo w pudle siedzi niewinny człowiek. Tymczasem przeszłość zazębia się z teraźniejszością, a kolejno stawiane hipotezy rozsypują się jak domek z kart…
Para głównych bohaterów musi natrudzić się nie lada, aby dotrzeć do prawdy skrzętnie skrywanej przez ponad dwadzieścia lat. W atmosferze strachu budowane, a potem skrzętnie dawkowane napięcie pozwala czytelnikowi, bądź słuchaczowi stać się obserwatorem poczynań Anki i Sebastiana. Dwójka ta, poznana podczas słuchania „Ślebody” wydaje się bardziej sympatyczna. W przypadku Strzygonia dostrzec można pewien wzrost empatii, przez co daje się go polubić 😉 Wątek obyczajowy, dotyczący tego tandemu również zasługuje na uwagę.
Pierwowzorem postaci Normana Pionka, wspomnianego oprawcy, jest najprawdopodobniej Leszek Pękalski, słynny Wampir z Bytowa, grasujący na terenach Śląska w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Lecz Pionek to nie tylko nazwisko. Jest to również metafora odnosząca się do gry, jaką prowadzą autorzy z czytelnikiem. Kiedy już w zasadzie wiadomo, kto zabił, zostaje on wyprowadzony w głebokie krzaki, gdzie postawiona teza ginie w gąszczu wątpliwości. 😀 Kto z kim gra w szachy ? Dlaczego ? Na te pytania musicie odpowiedzieć sobie sami. Albo podczas lektury, albo dopiero po przeczytaniu ostatniej strony. 😀
Polecam tę powieść wszystkim miłośnikom wartkiej akcji, realistycznych opisów regionu Śląska i wciągającej fabuły z wątkiem psychologicznym. Dla mnie osobiście to był świetnie spędzony czas!