„Inkub”- Artur Urbanowicz

Od niepamiętnych czasów fascynowały mnie historie dotyczące kobiet, określanych jako czarownice bądź wiedźmy. Zasłuchana w baśnie o złej starusze, która miała rzekomo zamieszkiwać strych mojej babci, udałam się w dalekiej przeszłości na poszukiwania. Skrupulatnie sprawdzając każdy, najbardziej zakurzony kąt, rzeczonej Baby Jagi nie znalazłam. Kierowana nadzieją, wsadziłam nawet głowę do komina, którego drzwiczki znajdowały się na tym strychu. W swoich działaniach nie wzięłam pod uwagę, iż babcia łobzuje w piecu aż miło. 🙁 Dowcipom na temat mojej czarnej twarzy nie było końca…

W momencie, kiedy zaczęłam czytać” Inkuba” wszystkie te wspomnienia pojawiły się na nowo. Autor powalił mnie tą powieścią na kolana, nie tylko ze względu na emocje wynikające z reminiscencji, lecz głównie dlatego, że musiałam zweryfikować swoją opinię dotyczącą pierwszeństwa Stephena Kinga, jako króla literatury grozy. Palmę zwycięstwa zostawiam na razie przy Amerykaninie, ale myślę, że Urbanowicz już dziś zasługuje na miano księcia w tworzeniu tego gatunku. Głównie dlatego, iż swoją prozą jest w stanie oczarować każdego czytelnika, nawet tego, co to tylko lubi lekko i przyjemnie …;)

Fabuła tej historii toczy się na Suwalszczyźnie, w wiosce gdzie diabeł mówi dobranoc. Dosłownie i w przenośni. Oparta na dwóch płaszczyznach czasowych opowiada o losach zamieszkałych tam ludzi, którzy doświadczają skutków sąsiadowania z najprawdziwszą czarownicą. I nie brodawka czy zatrute jabłuszko to jej charakterystyczne atuty, lecz demon na usługach, wysysający witalność i chęć do życia. Ta pradawna siła przykuła mnie do fotela na 3 dni i nawet teraz, po zamknięciu książki, nie daje o sobie zapomnieć.

Mimo że wątki osadzone są w szarościach PRL-u, na przemian z dzisiejszą prowincją to nudy nie zaznacie. Mnogość wydarzeń następujących w obydwu epokach pędzi ku sobie, aby w kulminacyjnym momencie się spotkać i próbować wyjaśnić czytelnikowi intencje bohaterów. Również wykreowanie postaci zasłużyło na mój szacunek. Ich złożoność i różnorodność wzbudza zarówno sympatię, jak i niechęć do słabości .

Klimat tej powieści nie polega na drastycznych obrazach. Raczej na budowanych emocjach niepewności, potem lęku, który wreszcie przechodzi w najczystszy strach. Bo ze strony na stronę wydaje się, że ratunku na taki kaliber zła, bohaterowie nie odnajdą.

Podsumowując, historia ta to majstersztyk w gatunku horrorów, thrillerów i kryminałów. Odbiorca lubujący się w romansowych wątkach też znajdzie coś dla siebie. Fani baśni, podań i wierzeń nie będą rozczarowani. A i ci, którzy cenią sobie refleksję nad kondycją moralną człowieka dwudziestego wieku, mogą przyjemnie spędzić czas. Polecam !!!

„Szczygieł” – Donna Tartt

Najbardziej na świecie kocham grube książki 🙂 A jeśli wypełnione są jeszcze interesującą treścią, która wnosi coś do mojego wnętrza, to jestem najszczęśliwszą osobą na tym łez padole 😀 A taki właśnie jest „Szczygieł” amerykańskiej autorki Donny Tartt. Ta tajemnicza dama ma na koncie dopiero trzy powieści, lecz każda z nich to podobno arcydzieło. I wcale się nie dziwię, skoro na tworzenie pisarka poświęciła każdemu tytułowi dekadę. Osobiście mogę się wypowiedzieć tylko na temat tej jednej, wspomnianej w tytule. Przeglądając wątki biograficzne autorki oraz wywiady, wydaje się, iż powieść ta jest wynikiem obsesji. Obsesji nastoletniej Donny do czynności, jaką jest latanie. Obsesji wyrażonej w namiętnym zaczytywaniu się o przygodach Piotrusia Pana i wzlotach w powietrze, podczas akrobacji w grupie cheerleaderek. I w wyniku tej obsesji powstała historia o pewnym obrazie, który stał się idee fixe Theo Deckera…

Uratowany z eksplozji, jaka miała miejsce w pewnej galerii, obraz ten staje się kanwą, na której oparte są losy, decyzje i wybory głównego bohatera. Napisana z epickim rozmachem, porównywana do twórczości Dickensa opowieść, przenosi czytelnika w różne miejsca na mapie. Zarówno tej geograficznej, jak i społecznej. Wędrowałam więc z Theo przez domy nowojorskich bogaczy i wdychałam kurz w starych antykwariatach. Staczałam się na samo dno, w oparach alkoholu, odurzona narkotykami w okolicach stolicy hazardu i rozpusty, Las Vegas. Doświadczałam tam również głodu i osamotnienia, przy boku ojca hazardzisty i lekomana. Ale poznałam też smak przyjaźni, kiedy na naszej drodze pojawił się Borys, wykolejeniec o polskich korzeniach 😉 To z nim próbowaliśmy dorosnąć, mimo że wzorców, na których można by oprzeć dojrzałość, nie było. I wreszcie z towarzyszącą wiecznie traumą, po śmierci mamy, poddałam się wraz z bohaterem wszechogarniającej depresji, na ulicach Amsterdamu.

„Szczygieł” to dla mnie powieść drogi. Drogi przez życie, gdzie trudności czasem pozbawiają sił. Jest to również psychologiczne studium braku umiejętności, aby tę drogę pokonać bez kolizji.

W mojej osobistej ocenie to jedna z najlepszych powieści, jakie wydano na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Wiem, że książka doczekała się ekranizacji, ale na ten moment nie jestem gotowa zderzyć się z wizją reżysera i scenarzysty 😉 Cały ten świat, który stworzyłam sobie w głowie podczas czytania, ma pozostać nienaruszony. A was zapraszam do lektury, abyście i Wy przeżyli coś tak wyjątkowego 😀

Ps. Na zdjęciu tytułowym nie znajduje się szczygieł. Modelem jest mój ogrodowy rudzik, nazywany Robertem. Żyje on sobie wolny i szczęśliwy więc podobieństwo do ptaszka z obrazu Fabritiusa jest żadne. Mimo to uznałam, że warto go w ten sposób przedstawić 😉

„Łańcuch”- Adrian McKinty

Bombardowana postami w mediach społecznościowych, uległam pokusie i zakupiłam „Łańcuch”. W sumie nie były to całkiem bezsensownie wydane pieniądze. Czasem potrzeba i w literaturze rozrywki typu fast-food, czyli takiej, którą skonsumuje się szybko i równie szybko wydali z pamięci. Po co ? Według mojej opinii po to, aby na nowo móc docenić prawdziwą ucztę pisarską.

„Łańcuch” to dynamicznie napisany thriller, grający na uczuciu strachu, który określa ten gatunek. Punktem wyjścia całej historii jest porwanie dziecka. O ile znany był mi model porwania dla okupu, o tyle z drugim warunkiem realizacji żądań kidnaperów, spotkałam się po raz pierwszy. Pomysł oparty na tak zwanych „łańcuszkach” na pewnym etapie zmienia ofiarę w oprawcę. Aby odzyskać swoje dziecko, rodzic musi porwać kolejne i przetrzymywać do czasu, aż jego rodzina uprowadzi następne, tworząc kolejne ogniwo.

Oszczędny styl autora i krótkie rozdziały, mogą robić wrażenie obracania w palcach szeregu kółek łańcucha. To doskonały zabieg, aby czytelnik poczuł się uczestnikiem zdarzeń, a nie tylko obserwatorem. Równie ciekawym, choć nie tak nowatorskim manewrem, jest wykorzystanie ekshibicjonistycznej natury ludzkiej. Zwrócenie uwagi, z jaką beztroską zamieszczamy w mediach społecznościowych informacje na swój temat, powinny wzbudzić refleksję i zapalić czerwoną lampkę w naszych głowach.

Książkę czyta się lekko, bo napisana jest bez zbędnych dłużyzn. Bohaterowie są jak na mój gust, obarczeni zbyt wieloma problemami natury życiowej, ale mając w pamięci biblijnego Hioba, przymknęłam na to oko. 😉 Ich nieprawdopodobna odwaga, a momentami brawura również nie jest niczym męczącym. Świat jest przecież pełen Supermanów i innych Batmanów. 😀 Wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć. 😛

To w zasadzie wszystko, co mam do powiedzenia na temat tej powieści. W międzyczasie zaczęłam czytać „Szczygła” Donny Tartt i odsłuchiwać audiobook Isabel Allende. Już czuję, że znalazłam się w literackim raju. 🙂 Lecz o tym opowiem przy innej okazji….

„Małe ogniska”- Celeste Ng

Zachęcona, przez wspomnianego przy okazji „Dżentelmena w Moskwie” Ojca Adama Szustaka, sięgnęłam po kolejny tytuł, wymieniony na jego vlogu książkowym. I tym razem lektura okazała się rzeczą całkiem przyjemną.

” Małe ogniska ” to opowieść o różnych koncepcjach na życie. O tym, że każdy z nas ma inne oczekiwania i inne plany realizacji tych oczekiwań. I że czasami nasze postrzeganie tego, co dla nas ważne może wywołać u innych niechęć oraz krytycyzm.

Bohaterkami książki są dwie rodziny. Jedna kompletna, z parą rodziców i czwórką potomstwa. Z ustabilizowaną pozycją społeczną, z konkretnym planem na każdy dzień, z ugruntowanym statusem materialnym. Żyjąca w idyllicznym miasteczku gdzie nietaktem jest sadzić warzywa bądź pomalować dom według własnego pomysłu. Druga rodzina jest maleńka, bo składa się jedynie z dwóch osób. Mamy i córki, które przybywają pewnego dnia i psują nieco powstały wizerunek amerykańskiego przedmieścia.

Uduchowiona artystka fotograf, nieposiadająca stałego źródła dochodów, stale przenosząca się z miejsca na miejsce i imająca się różnorakich zajęć, aby zapewnić sobie i dziecku utrzymanie, stanowi dysonans dla żyjących tu ludzi. Jest zaprzeczeniem tego, co przez lata, budowało w swoich umysłach społeczeństwo tego miasteczka. Ta pewnego rodzaju wolność, wynikająca z braku przywiązania do rzeczy materialnych i miejsc, jest solą w oku dla Pani Richardson, która reprezentuje całą społeczność.

Kolejnym problemem jest tajemniczość i worek sekretów, które przywiozły ze sobą przybyłe. A tutaj na tajemnice miejsca nie ma. Wydaje się, że wszyscy wiedzą o sobie wszystko i czują się wręcz zobligowani do wzajemnego informowania się o swoich problemach. Konflikt więc narasta, bo tytułowe małe ogniska zaczynają jarzyć się na każdym kroku.

To tylko ogólny zarys problematyki poruszonej w powieści. Nie lubię pisać streszczeń, więc co wynikło z tych antagonizmów, dowiedzieć się można, jedynie czytając książkę. Polecam wszystkim, dla których nieobca jest świadomość, jak ważne jest dokonywanie wyborów. I co ważniejsze, życie z ich konsekwencjami. I dla tych, którzy lubią powieści obyczajowe, gdzie mogą spędzić przez chwilę czas, przyglądając się życiu innym 😉