„Księgi Jakubowe” – opowieść o XVIII-wiecznych hipisach

„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk to nie lada wyzwanie czytelnicze. Nie dość, że tematyka dość kontrowersyjna, bo dotycząca kombinowania, poprzez którą wiarę najlepiej zasłużyć sobie na tak zwane „życie wieczne” to i gabaryty tego dzieła mogą przerazić potencjalnego czytelnika. Ale przecież nie można wymagać, aby sześć lat pracy nad powieścią udało się zamknąć w mniejszym obszarze. Autorka przedstawia nam w niej świat miniony oscylujący gdzieś na pograniczach „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. I jestem zdania, iż stanowi współczesną kontrę dla tego, jak przedstawił nam Sienkiewicz ówczesną Polskę, gdzie miejsca dla ludu żydowskiego jakby zabrakło. Bohaterem powieści jest Jakub Frank, postać niezwykle kontrowersyjna, niebanalny ekscentryk, który postanowił narobić zamieszania w postrzeganiu religii swoich pobratymców. Uznał, że nie bardzo mu się widzi tkwić w starych butach „judaizmu” i postanowił sprawić sobie nowe. 🙂 Olga Tokarczuk pisze o swoim Jakubie:

Frank traktował religię jak buty, w których się idzie do celu i które można, a nawet należy zmieniać.

I krocząc takim tokiem myślenia, przemaszerował dziarsko przez religię mojżeszową , muzułmańską i chrześcijańską. Czy udało mu się dotrzeć do celu? Na to pytanie, każdy z czytelników musi odpowiedzieć sobie sam, w głebi duszy.

Podobnych pytań, które rodzą się podczas czytania „Ksiąg”, jawi się mnóstwo. Jak choćby o to, czy rozwiązłość seksualna wyznawców Jakubowej wiary jest próbą uwolnienia się od stereotypów określających moralność człowieka, czy zwykłym wykorzystywaniem swojej pozycji i pofolgowaniem swoim namiętnościom. 😉 Sceny erotyczne raczej nie mają nic wspólnego z twórczością Blanki Lipińskiej bądź opowieściami o Greyu, ale subtelny przekaz wiele dla wyobraźni nie pozostawia. 😀

Jeśli chodzi o treści historyczne dotyczące osoby samego Jakuba Franka, w wielu opiniach padają zarzuty o zbyt mało faktów przytoczonych przez autorkę. Sama traktuję ten utwór raczej jako fikcję literacką więc i nie wymagam tego rodzaju rzetelności. Gdy mi czegoś zabrakło, to uzupełniałam na bieżąco, korzystając z wiedzy internetowej, w trakcie lektury.

Szata graficzna „Ksiąg Jakubowych” jest przepiękna. Odczuwam ogromną przyjemność w kartkowaniu tej książki. Jest też ukłon w stronę pisowni hebrajskiej. A polega on na sposobie numerowania stron, który idzie od tyłu. Powieść została przetłumaczona między innymi na język hebrajski i jestem bardzo ciekawa opinii tych, którzy porozumiewają się w tej mowie ;). Gdyby ktoś coś wiedział w tym temacie, to proszę o odnośnik . Oprócz bogactwa języka jakim posługuje się Olga Tokarczuk, atutem jest obfitość starodawnych rycin, zawartych w tym woluminie. Gratuluję Wydawnictwu Literackiemu pomysłu zarówno na okładkę, jak i na formę druku.

Zdecydowanie polecam ten tytuł, bo i cudowna to uczta dla ducha i przyjemność w obcowaniu.

„Śleboda” – audiobooki i wspomnienia

Audiobooki odkryłam niedawno i jestem zachwycona tą formą literacką. Dzięki temu, którego wysłuchałam ostatnio, noszącego tytuł „Śleboda” cofnełam się w magiczny czas dzieciństwa. Akcja tego kryminału, który nosi przedrostek „etno” toczy się w Murzasichlu, podhalańskiej wsi (a może już miasteczku), gdzie jako dziecko spędzałam ferie zimowe. Autorzy książki, państwo Kużmińscy w ciekawy sposób przenoszą czytelnika, tudzież słuchacza, w mroczny świat zbrodni i przypominają tajemnicę z czasów II Wojny Światowej. Tutaj pozwolę sobie wkleić link do artykułu, gdyż historia jest i „śmieszno i straszno” … 🙂

Smaczku powieści dodaje ciekawe studium psychologiczne, dotyczace relacji damsko-męskich. Bogato okraszona gwarą góralską opowieść uruchomiła we mnie lawinę wspomnień. Jako pierwszy pojawił się obraz babci Marysi, zamaszyście wymachującej ścierą w nieznanym kierunku i wykrzykującej gromko „Ty Psie Nasienie !!!”. Jako rodowita góralka, którą powojenna zawierucha rzuciła na płaskie Podlasie, w ten sposób wyrażała swój żal i tęsknotę za Tatrami. Moja Babońka Maria De domo Gąsienica-Makowska w chwilach głębokiego wzburzenia emocjonalnego przechodziła na gwarę i artykułowała przekleństwa przekonana, iż niezrozumiana nikogo złym słowem nie ukrzywdzi 😉

Babońka Marysia

Drugie wspomnienie to samo Murzasichle. Bywając tam w latach 80-siątych ubiegłego stulecia wspominam to miejsce jako uroczą wioskę z pięknym widokiem na panoramę Tatr. Na malowniczych, aczkolwiek bezpiecznych górkach stawiałam pierwsze kroki obuta w narty. Bardziej pamiętam uciążliwe wspinanie się pod górę w stylu „jodełkowym” niż same zjazdy. Towarzyszący mi tata przykładał ogromną wagę do tego jak wchodzę, niż do tego jakim stylem przemieszczam się w dół. Dlaczego? To pytanie na zawsze już pozostanie bez odpowiedzi, gdyż nie ma go wśród żywych.

Podczas słuchania tej lektury wspominałam również spontaniczny pomysł mojej mamy, która postanowiła udać się z Murzasichla na wesele do Zakopanego, do rodziny. Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie kilka punktów dotyczacych tej eskapady :

  1. Udała się tam bez osób towarzyszących, czyli mojej maleńkiej aczkolwiek szlachetnej osoby oraz prawowiwicie poślubionego małżonka.
  2. Środkiem lokomocji było drewniane koryto, w którym usadowiwszy się zjechała kika kilometrów w dół (legenda rodzinna nie potwierdzona przez pozostałych członków)
  3. Strojem, który zaprezentowała na tradycyjnej, góralskiej uroczystości był sraczkowo-czarny kombinezon narciarski.

Czytelnikowi pozostawię wyobrażenie, jaką furorę musiała zrobić ta szalona kobieta wsród tych kłobuków, portek, serdaków i kierpców. Musiała się ta moja maminka bawić przednio, gdyż wróciła po trzech dniach. 🙂 🙂 🙂

O samej książce napiszę tylko tyle, że jest wyśmienicie dopracowana w szczegółach i polecam z czystym sumieniem !!!

Katarzyna Wiśniewska, „Tłuczki”

„Tłuczki” to po prostu świetna proza! Debiut Katarzyny Wiśniewskiej przykuł moją uwagę w 100%. Opowieść o rodzinie gdzie patologiczny koszmar nie do końca dzieje się na oczach czytelnika. Mam wrażenie,że autorka starała się zaufać inteligencji swoich czytelników i wiele ze zdarzeń pozostawiła w domyśle. Niech wyobrażenia każdego z nas dokończą wysnute wątki.Jestem za ten zabieg wdzięczna,gdyż widzę tu rodzaj szacunku i ukłon w kierunku odbiorcy.
Tekst książki jest jakby poszatkowany i złożony powtórnie w całość bez żadnej chronologi. Może to budzić frustrację i momentami zagubienie. Ale w tej powieści nie ważna jest ciągłość wydarzeń. To obraz toksycznych więzi, piekła kobiet, hipokryzji i szeregu innych wynaturzeń skrzętnie zamiatanych pod dywan. Dramatu, który dzieje się od lat nie jest w stanie powstrzymać nic i nikt. Metodą kalki schematy działań powielają się, prowadząc do kolejnych zaburzeń. I w zasadzie od początku lektury towarzyszyło mi przeświadczenie, że uzdrowienia nie będzie. I nie było …

Tytuł ten stanie na półce zwanej przeze mnie „skarboteką”.Tam gdzie zajmują miejsce najlepsze perełki. Liczę, że jeszcze sponiewiera i oblepi brudem, któregoś z moich znajomych. Tak się chyba właśnie rodzą perwersje literackie 😉 Polecam !!!

Emocjonalny Charles

„Charles Martin rozumie moc fabuły i używa jej do zmieniania dusz i życia zarówno swoich bohaterów, jak i czytelników …”-Patti Callahan Henry

Tym cytatem rozpocznę prezentację jednego z moich ulubionych autorów. Zgadzam się z każdym słowem tej wypowiedzi. Wszystkie pięc tytułów, które do tej pory przeczytałam pozostawiły we mnie poczucie sensu tego co przydażyło mi się w życiu. Zarówno te Wielkie, Szczęśliwe Chwile jak i te sromotne porażki i tragedie nabrały innego znaczenia. Dzięki książkom Charlesa Martina uwierzyłam że „wszystko jest po coś” ….

O samym autorze niewiele udało mi się znaleźć na polskojęzycznych stronach internetowych. Udałam wiec się do źródła i informacje zaczerpnęłam na oficjalnej stronie, pod adresem http://charlesmartinbooks.com.

O swojej żonie Christy mówi: „Ona jest i zawsze będzie domem dla mojego serca.”

O książkach i dzieciach :”Ludzie często pytają mnie, które z moich książek lubię najbardziej. Równie dobrze możesz ustawić moich synów i zapytać, którego kocham najbardziej.” 

Określany jest mianem pisarza „chrześcijańskiego”. Chodź to zaszufladkowanie jest moim zdaniem krzywdzące. Bo prawdy, które stara się ukazać w swoich powieściach są poza podziałami. I żadna z religii nie powinna rościć sobie do nich praw. 

„Wszyscy rodzimy się z pustką w piersiach wielkości taty. Nasi ojcowie albo ją wypełniają, albo w miarę dorastania czujemy tę pustkę coraz bardziej i próbujemy ją czymś zaleczyć. Zwykle są to uzależnienia”.

Powieść „W pogoni za świetlikami” to wzruszająca historia o relacjach rodzinnych. O tym jak ważne są korzenie i czy możliwe jest bez nich życie w pełni. Ukazana poprzez postać wujka Willeego wspaniała wizja ojcostwa pozostawia głęboki ślad.

Niezwykle wciągajaca fabuła to atut tej książki. Poprzez różne wątki udajemy się z bohaterami w przeszłość aby się z nią rozliczyć i spróbować się od niej uwolnić. Aby uporać się z traumatycznymi przeżyciami i dzięki temu rozpocząć wędrówkę życiową  na nowo. Bez bagażu dramatycznych wspomnień, które spowalniały by krok.

Serce nie tylko jest jednym z najbardziej bezinteresownych narządów, jest także najbardziej odważnym i wiernym z nich.

Ta z kolei powieść to bomba emocjonalna. Opowieść o sercu i o tym jaką rolę pełni. O sile jaką może być wiara i o cudzie jakim jest życie. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak oklepany banał. Ale przekonałam się w swoim życiu, że uciekanie od własnej uczuciowości może zrodzić pustkę. Dlatego cenię sobię tę historię właśnie za to, że stanowi prawdziwą ucztę dla duszy i budzi szereg wzruszeń.

„Owocem mojego życia było to, że nie miałem nikogo.”

„Prosto z serca” to również książka, niosąca w sobie wartościowe treści. Rzecz dotyczy przemiany i odkupienia. To cudownie spokojna opowieść o tym, iż każdy czas jest odpowiedni aby wyprostować „kręgosłup moralny”. Jest pewnego rodzaju powiescią drogi gdzie celem jest dotarcie do własnego wnętrza i przewartościowanie tego co w życiu istotne.

Poprzez czytanie tak wzruszających książek, mogę pozwolić sobie na spotkanie ze swoimi uczuciami. Mam wrażenie, że dzięki takim lekturom staję się bardziej uważna i empatyczna. Z reguły nie lubię tracić kontroli nad sobą, ale w tym przypadku pozwoliłam łzom płynąć bez poczucia obciachu. I wiecie co ? Czuję się lżej 🙂 Bo może przepłakałam coś co było moje, a nie bohaterów powieści …

Przebaczenie to trudna sprawa. Zarówno w przypadku, gdy się je oferuje… jak i przyjmuje.

„Pomiędzy nami góry” można zaliczyć do gatunku powieści katastroficznych. Gdzie w surowych, zimowych pejzażach rodzi się wielka miłość. Miłość, której potęga może pokonać każde góry. I mimo, że główny bohater jest niewiarygodnym supermanem kupiłam tę historię. Dosłownie i w przenośni. I uważam, że były to dobrze wydane pieniądze.

Biblioteka była miejscem magicznym. Zawsze czekały tam na mnie tysiące głosów, które chciały prowadzić ze mną dialog. Wchodziłem do środka, spoglądałem na zapełnione książkami regały i szeptałem:
– Opowiedz mi historię.
I one opowiadały. Biblioteka stała się moją rodziną.

Poplątane życiorysy, samotność w tłumie i zagubione dusze. Tak pokrótce mogłabym opisać tę pozycję. Lecz dla mnie, już na zawsze ta książka kojarzyć się bedzie z najpiękniejszym cytatem o bibliotece.

I tak własnie zakończę tę prezentację… Kurtyna milczenia w dół !!!

Bączek

Tego wieczoru panował miły rozgardiasz w naszym domu. Zawsze ceniłam sobie weekendowe wizyty, kiedy można było odsapnąć nieco i przegadać mijający tydzień. Podzielić się z kimś tym co ważne i tym co nieco mniej. Tym razem wpadła sąsiadka z klatki obok. Mama Maćka , prawie rówieśnika Adzinka. Maciek oczywiście przybył również. Dzięki temu, że pacholęta zajeły się sobą nawzajem można było bez przeszkód oddać się ploteczkom pracowym oraz porównać stopień zaangażowania partnerów w życie rodzinne. W miarę jak tematy ulegały wyczerpaniu, moja uwaga częsciej kierowała się na skupionych na budowaniu wieży z klocków chłopców. Rolę kierownika budowy, jak zauważyłam przejął Adzinek. Maciek stanowił głównie siłę wykonawczą. Dzięki temu, że obaj odnaleźli się doskonale w rolach, prace przebiegały bez zbędnych konfliktów i w przyjaznej atmosferze. Wprawdzie po każdej postawionej kondygnacji kierownik Adzinek ogłaszał ” przerwę na lunch” ale nie prostowałam iż w realu wyglada to nieco inaczej. Dowie się w swoim czasie.

Przerw odbyło się już kilka. Spożyto  po bananie, po garści rodzynek, po kanapce z kiełbaską, po serku Danonku i ogromnej ilości chrupków kukurydzianych. Soki z kartoników wciągano przez słomkę z zapałem prawdziwych budowlańców. Nie zdziwiłam się zatem wcale, że w pewnym momencie żołądki postanowiły upuścić nieco ” pary” . Z placu budowy rozległo się nagle głośne pruknięcie. Maciek nie zważając na popełnione właśnie faux pas kontynuował działania mające na celu wzniesienie naprawdę wysokiej baszty. Adzinek nie reagował do momentu aż nie poczuł.

Kiedy smrodek doleciał do jego nosa , skrzywił się , pomachał rączką próbujac rozwiać nieco kłopotliwą woń i z pełną powagą wygłosił gdzieś w powietrze :

-Bączku !!! Schowaj się z powrotem do swojego domku !!!

I uznając zapewne, że więcej dobrych rad i pomysłów na rozwiązanie tej nieprzyjemnej sytuacji nie ma, powrócił do żmudnej roboty doboru kolorów następnych pięter wieży.

A ja pomyślałam sobie jak to cudownie by było powysyłać wszystkie wstydy w diabli i dzięki temu żyć radośniej ….

Szafa pełna gaci …

To była najdziwniejsza wakacyjna przygoda. Obfitująca w nagłe zwroty akcji i różne niespodzianki. Ale po kolei ….
Po jeździe zajmującej nieco ponad godzinę wjechaliśmy na teren pięknej posesji, gdzie przywitał nas czekoladowy pies rasy labrador. Oprócz psa na spotkanie nie wyszedł nam nikt. Dziwne to było dlatego, iż przyjazd nasz nie powinien być zaskoczeniem, bo rezerwowany był z wyprzedzeniem. Postanowiliśmy zatem poszukać gospodarza domu bądz ewentualnie obsługę pensjonatu. Krążąc wokół domu, który wydawał się mimo pięknej pogody posępny i zbyt cichy, poczułam na plecach pewien dreszczyk grozy. Miało się wrażenie, że mieszkańcy ukrywają się przed nami, obserwując nas czujnie zza firanek w oknach. A ten miły pies jest tylko sprytną przynętą aby nas zwabić, uśpić naszą czujność a potem dokonać na nas okropnej zbrodni. Krawe szczegóły owej masakry postanowiłam już sobie odpuścić. Na tyłach budynku nagle usłyszeliśmy jakiś głos. Podążyliśmy więc w tamtym kierunku i naszym oczom ukazała się ludzka postać. Kobieta około lat stu z zaangażowaniem szorowała jakieś blaty czy inne sprzęty w kanciapce na tyłach domu. Na moje uprzejme ” dzień dobry ” nie zareagowała wcale. Mamrocząc coś pod nosem z zapamiętaniem operowała ścierką. Nieco głośniej próbowałam zwrócić uwagę na swoją obecność powtarzając :

– Halo ! Dzień dobry !!! Halo !!!

Nic. Zero odzewu. Jakbyśmy byli niewidzialni.

Matko jedyna, pomyślałam. Jesteśmy duchami i ludzie nas nie widzą i nie słyszą. Poczucie nierealności sytuacji wzmogło jeszcze pytanie Krzysia:

-Dlaczego czuję się jak bym był w psychiatryku ?

-Chodź usiądziemy sobie na ławeczce i poczekamy chwilę. Może ktoś do nas przyjdzie i wszystko się zaraz wyjaśni, zaproponowałam z nadzieją.

I tak też zrobiliśmy bo w zasadzie nic innego na ten moment do głowy nie przyszło.

Kanapeczki przygotowane na podróż pozwoliły przywrócić jako tako wiarę, że nadal żyjemy bo duchy raczej nie wcinają z taką werwą chlebka z szynką i żółtym serem. Godzinę nam zeszło na kontemplowaniu widoków, zabawach z psem i wymianie mrożących krew w żyłach przypuszczeń co nas tu spotka. A oczekiwania na prywatny horror były duże ….

Nagle zza załomu domu wyłoniła się owa kobiecina z jakimś garem w dłoniach. Fryz miała rozwiany i swoistą dzikość w oczach. Na widok Krzysia zdębiała, odwróciła się na pięcie i biegiem (pisałam że wygladała na sto lat ale sprint oceniam na piedzięsiąt) pognała z powrotem.

Po koleinych, powoli mijających minutach ujrzeliśmy ją na powrót. Już uczesana i w pełnym makijażu poinformowała nas że dzwoniła do gospodarza i ten spieszy do domu i czy może chcemy herbaty. A w ogóle, to ona nas widziała wcześniej ale się zdenerwowała bo syna nie ma i jest kłopot, bo ma problemy ze słuchem i dlatego rozmawiać nie będzie. I znów, nie czekając nawet na odpowiedz w temacie herbaty szybko oddaliła się pozostawiając nas samych sobie.

No i wyjaśniło się. Nie my jesteśmy duchami tylko starsza pani uwięziona jest w świecie ciszy. Więc jak udało jej się gdzieś zadzwonić i porozmawiać ?

Czekając na dalszy rozwój wypadków udaliśmy się spacerkiem do przydomowej zagrody gdzie pasły się dwa osły. Podobnie jak pies i one spragnione były ludzkiego towarzystwa. Z cierpiwością pozwalały na drapanie po głowach i głaskanie po pyskach. Miło było poobcować ze stworzeniami, które z uwagą śledzą nasze poczynania. Starszej Pani nie zobaczyliśmy już ani razu podczas naszego pobytu w tym miejscu. Jedynym śladem jej obecności był od czasu do czasu ryczący telewizor, którego odgłosy dobiegały nas gdzieś z wnętrza domostwa.

Wreszcie pojawił się gospodarz. Mimo ze wypatrywaliśmy oczy na drogę licząc, że dostrzeżemy jakiś samochód, który nas uprzedzi o jego powrocie człowiek ten wyrósł nam niespodziewanie za plecami. Na wstępie poinformował nas, że nadchodzą upały. Dziwaczny początek rozmowy ale jak się potem okazało był w tym pewien sens. Następnie udzielił nam swojego rodzaju reprymendy dotyczacej faktu, iż przybliśmy dwie godziny za wcześnie. O tym, że on jest spóźniony godzinę już nie wspomniał. Po wygłoszeniu kilku zasad dotyczących pory śniadań, korzystania ze wspólnej łazienki i ustalenia czy zamykać drzwi wejściowe zainteresował się co my tu będziemy jedli. Bo z kuchni korzystać samodzielnie nie możemy. Jak coś potrzeba to mamy poprosić i on nam przygotuje. Ale najlepiej jakbyśmy żywili się gdzieś w wioskowym pubie.

I w tym momencie byłam ogromnie wdzięczna za zaradność Krzysia, który zaopatrzony w przenośną lodówkę, kuchenkę turystyczną, termosy, garnuszek i pół bagażnika różnych wiktuałów do podgrzania uśmiechał się i ze spokojem kiwał głową. I wiedziałam, że głód nas nie dotknie, a zapas gorącej herbaty bedzie na cały dzień.

Po tych uprzejmościach gospodarz zaprowadził nas do wyznaczonego nam pokoju. Objaśnił co i jak i na odchodnym po raz kolejny rzucił uwagę na temat nadchodzacych upałów.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy podjełam próbę rozpakowania naszych rzeczy. Ciuchów nie było tak dużo, bo wyjazd zaplanowany był na dwie doby. Ale pojawił się kłopot gdzie je umieścić. Ogromna szafa, która stała w rogu pokoju wyładowana była odzieżą właściciela. Garnitury, koszule, swetry i inne sztuki ubrań upchnięte do granic możliwości ledwo pozwalały na domknięcie drzwi. Komoda o trzech szufladach dla odmiany zawierała w swoim wnętrzu gacie i męskie skarpety. O losie !!! Weszliśmy jakimś cudem w życie innego człowieka !!! Na półkach i regałach królowały osobiste pamiątki z podróży i dyplomy z uczelni. Albumy z prywatnymi zdjęciami i kolekcje rycin. Miejsca na nasze rzeczy brakło. Zostały więc w walizce. Postanowiliśmy jak najmniej czasu spedzać w tym pokoju, bo niedyskretnie byłoby natknąć się na coś bardziej osobistego oprócz majtasów. Poza tym zimno było tam jak cholera. Dobrze, że te upały mają nadejść, pomyślałam sobie…

A okolica idealnie nadawała się na spacery. Gospodarz już na drugi dzień zaoferował, iż narysuje nam mapkę okolicy i zaaranżuje dla nas piękną wyprawę. Jak powiedział tak zrobił. I wcale nie był zrażony tym, że ta wyprawa nas wcale nie interesuje, bo miejsce które nam wyznaczył odwiedziliśmy już z dziesięć razy.Ten autoratywny człowiek nie przyjmował najprawdopodobniej odmowy w żadnej formie. Wzieliśmy więc mapkę, wsiedliśmy w samochód i udaliśmy się w przeciwnym kierunku. I warto było się sprzeciwić. Zamiast obleganych przez turystów szlaków, w głebi lasu natkneliśmy się na mały cmentarz. Atmosfery i klimatu który tam się unosił nie jestem w stanie oddać słowami. Najstarsze groby liczyły ponad 300 lat, te świeże raptem dwa. Na nagrobkach powtarzały się te same nazwiska, przypuszczam więc iż mogłobyć to rodzinne miejsce pochówku. Pierwszy raz w życiu spotkałam się z nekropolią tak oddaloną od siedzib ludzkich. I słowo ” spoczynek ” przybrało zupełnie inny wymiar.

Druga mapa oferowana przez własciciela pensjonatu dotyczyła najbliższej okolicy. Urocze alejki żwirowe, dróżki leśne, mostki i kładki przerzucone przez strumienie… wszystko to złożyło się na wspaniałe obcowanie z pięknem natury, gdzie od czasu do czasu ludzka ręka zostawiła swój wkład. Korzystaliśmy wiec z tych dobrodziejstw od wczesnego rana do późnych godzin wieczornych. Bo w pomieszczeniach i tak się wysiedzieć nie dało, gdyż panowało przejmujące zimno. Jedyną radą było wpakować się do łóżka, przykryć po sam nos kołdrą i obserwować obłoczki pary wydobywające się z ust. Dopiero ostatniego wieczoru olśniło mnie, że te rzucane mimochodem informacje o nadchodzacych upałach były pewnego rodzaju chwytem psychologicznym. Miał on za zadanie uspokoić nasze głowy i zmanipulować uczucia dotyczace niewygody spowodowanej chłodem. Przecież to chwilowe bo zaraz zrobi się goraco.

I tak czekamy na podwyższenie temteratur do dzisiejszego dnia ….

video

 

 

Powtórnie narodzony

Książki od zawsze towarzyszyły mi w życiu. Były takie, których słowa brzmiały tylko chwilę i takie które dzięki wywołanym emocjom zostawały na dłużej. Te drugie rozsiadały się wygodnie gdzieś w mojej głowie i przerzucały się na wzajem migawkami obrazów , bądź atakowały cytatem w niespodziewanych momentach dnia a czasem i nocy.
„Powtórnie narodzony” to książka z rodzaju tych o których mawiam, że wniosły mi coś do serca. Ta wniosła ból i cierpienie. Ból kobiet tęskniących za macierzyństwem i ich cierpienie z powodu braku możliwości zrealizowania swojego pragnienia. Poprzez karty tej powieści mogłam nieco bliżej przyjrzeć się dramatycznej walce jaką często toczą i pochylić się ze współczuciem nad dramatem do tej pory przeze mnie nie rozumianym.

Wniosła strach i przerażenie, bo wychodziłam wraz z kobietami oblężonego Sarajewa na ulice uzbrojona w te właśnie uczucia. Z niedowierzaniem śledziłam upadek człowieczeństwa w kraju ogarniętym wojną. I jednocześnie z nadzieją czekałam na jakieś przebudzenie jasnej strony mocy.

Okrutny obraz wojennej pożogi, oglądany oczami bohaterów powieści wrył się w pamięć. I nadał nowego znaczenia wyrażeniom takim jak poczucie bezpieczeństwa, wdzięczność i nadzieja na jutro. Po przeczytaniu tej książki inny wymiar mają również słowa takie jak godność i odwaga. Spacerują gdzieś w zakamarkach duszy pod rękę, elegancko ubrane i umalowane, w wyjściowych płaszczach pod snajperskim obstrzałem. Godnie wyprostowane, odważne sarajewskie kobiety wychodzą z domów aby zaznaczyć że jeszcze nie zostały zaszczute. Prosty ale jakże heroiczny gest w mieście gdzie stanowi się żywy cel.

A na tle tych tragicznych wydarzeń autorka maluje sugestywnie ogromną miłość. Miłość momentami trudną bo pełną wątpliwości. Miłość której wierzę bo prawdziwie przechodzi wzloty i upadki.

W dzisiejszym świecie gdzie parafrazując słowa pewnej piosenki ” pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej” powieść ta, to dla mnie prawdziwa uczta czytelnicza. Piękna w swojej prostocie i jednoczesnie przepleciona poetyckim urokiem. Polecam zatem z czystym sumieniem ciekawa czy i w Tobie, czytelniku coś obudzi .

Siedem lat

„Siedem lat” Petera Stamma to powieść, która uderza w godność kobiecą. Uderza tym mocniej, że tą którą odziera się z tej godności jest Polka…Iwona. Kartka po kartce towarzyszyłam bohaterom w ich powieściowym życiu. Momentami decyzje, które podejmowali budziły tak silną frustrację, iż potrzeba było kilku dni aby na powrót usiąść do czytania. Iwona jawi nam się jako nieatrakcyjne popychadło. Uwikłana w romans z mężczyzną, który nie wiąże z nią żadnej przyszłości z jakimś dziecinnym i infantylnym uporem czeka na odmianę losu. Godzi się na rolę kochanki i wierzy, że dzień jej triumfu wkrótce nadejdzie. Sonia jej rywalka to kobieta jasno wytyczająca sobie cele. Nieco egzaltowana, pochodząca z wyższej klasy społecznej ma świadomość, że jest ktoś trzeci. Mimo to milczy i biernie czeka na rozwój wypadków. A Alex czerpie z dwóch źródeł, karmiąc swoje ego i od czasu do czasu bawi się w rozważania o stanie swojej kondycji moralnej.

Banalna historia o trójkacie jakich wiele powstało na przestrzeni dziejów. Podana w sposób prosty i oszczędny. A mimo to budzaca uczucia z którymi momentami ciężko było mi się uporać. Trudno było zmierzyć mi się ze stereotypem Polki-emigrantki zarobkowej, która czeka tylko na okazję aby wydać się za mąż za tubylca i tym sposobem powrócić do Ojczyzny w splendorze. Trudno było się zgodzić z jej postawą…milczącą i oczekującą. Na te ochłapy zainteresowania. I trudno było zrozumieć jej decyzje, o których pisać nie chcę bo wpis ten stałby się spoilerem.

Zachęcam do zapoznania się z tą opowieścią. To nie jest zabijacz czasu. Ta książka to swojego rodzaju wyzwanie. I miernik tolerancji dla tego co wydaje nam się głupie i beznadziejne.Może właśnie dzięki tej lekturze uda się zrozumieć kogoś kto do tej pory jedynie poddawany był ocenie ?

Zęby

Od dawna wiedziałam, że właściwe komunikowanie się z otoczeniem sprzyja poprawnym kontaktom i nie doprowadza do dziwacznych zachowań. Prawdę tę pomogła mi odkryć rodzina.

Siedzimy sobie pewnego wieczora w centrum rodzinnego wszechświata czyli w kuchni. Sprawy toczą się własnym, leniwym o zmierzchu torem. Czajnik co jakiś czas pogwizduje informując, że jak ktoś chętny na kolejną herbatkę to woda jest gotowa. A z tostera co chwile wyskakuje kolejna grzanka, otwarta na propozycje przyjęcia na siebie serka, masełka tudież ogóreczka. Dzielenie się wydarzeniami z mijającego dnia to ważny punkt w rozkładzie spotkań przy stole. Towarzyszą temu spory, śmiechy, przekomarzania, dobre i durnowate rady. Generalnie analiza tego co przechodzi pomału do przeszłości trwa w najlepsze. Nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, narzeczona mojego szwagra Małgorzata wygłasza taką oto sentencję w kierunku tesciowej:

-Proszę Pani ! Bary ma zęby.

Bary, czarny kundel wątpliwej urody przemknął faktycznie pod stołem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyż czynił tak codziennie w czasie kolacji. Mądre stworzenie wiedziało, iż w tak odpowiednim czasie moze liczyć na nadprogramowy posiłek.

Teściowa marsząc jedynie brwi, ze stoickim spokojem odpowiedziała ripostą:

-No co Ty Gosia taka niepoważna jesteś? To pies jest, więc i zęby ma.

-Ale on ma Pana zęby! Równie spokojnie wygłosiła Małgorzata.

Chwila konsternacji długo nie trwała. Pierwsza w pogoń za Barym rzuciła się teściowa. Za nią ruszył szwagier a na końcu dołączył Maniek. Adzinek z racji że w tamtym czasie miał tylko roczek poraczkował jedynie do przedpokoju, gdzie kibicował obławie na psinę wyrażając zaangażowanie oklaskami. Ponieważ nie bardzo zrozumiałam sens tego co się działo postanowiłam towarzyszyć Małgorzacie w piciu herbatki. Spełniwszy się w roli informatora dała sobie spokój z innymi czynnosciami dotyczącymi rzeczonych zębów. Po jakim czasie rozległ się trumfujący okrzyk zwycięstwa. Do kuchni wkroczyła teściowa niosąc przed sobą trofeum w postaci …sztucznej szczęki. Delikatnie odłożyła protezkę na brzeg zlewu i podreptała do pokoju dziennego gdzie oddała się zrzucaniem gromów na głowę pogrążonego we śnie i niczego nie spodziewającego się teścia. Utyskiwaniom na nieodpowiedzialne zachowanie dziadka Adama nie było końca. Biedak bronił się jak mógł. Że wyjął owszem, ale gazetką przykrył. Że pies dziwny jakiś bo zęby nie jadalne przecież. I Że w sumie to przed Adzinkiem chował a nie przed Barym…Ale żadne tłumaczenie nie pomogło bo fakt był taki, iż zęby zostały nadgryzione i trzeba nowe robić.

A Adzinek zorientowawszy się w sytuacji, że nie jest winowajcą tym razem, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Kiedy przerażony zamieszaniem zwierzak przemykał szukając schronienia pod stołem został pochwycony przez dziecię za ogon i przytrzymany.

-Nie ciągnij! Bo Cię ugryzie! Z lękiem obserwowałam jak zachowa się zdenerwowany psiak. Ale to nie psa trzeba było się bać. Adzinek z uwagą popatrzył na mnie a potem przerzucił uchwyt z ogona na nogę Barego. Przysunął ją sobie do ust i zatopił w niej swoje 8 zębów. Ugryzienie nie było chyba zbyt mocne,bo pies majtnął tylko nogą i wyrwawszy się z uścisku złapał za leżący kapciuszek Adzinka i z tym łupem pomaszerował na swoje legowisko.

Komunikacja to ważna rzecz. Jasność wyrażania swoich myśli czyni życie o wiele prostszym i ułatwia wiele.

 

 

Magiczny ogród

Na drugi etap wakacyjnej niespodzianki cieszyłam się już w trakcie powrotu z” Leśnej głuszy”. Szybkie przepakowanie walizki, kilka czystych ciuchów i jedziemy.  Tym razem nieco dłużej, bo i odległość większa. Pierścień Kerry słynie z bajkowych widoków, zarówno na Ocean Atlantycki jak i na niezbyt duże góry, więc było co podziwać z okien samochodu. Po około czterech godzinach dotarliśmy do Kells, wioski która stanowiła cel podróży. Pensjonat wraz przylegającymi do niego ogrodami budził zachwyt. Szczęśliwa z możliwości przebywania w tak pięknych okolicznościach, po kilku achach i ochach w temacie wystroju wnętrz, rzuciłam walizy i udałam się na eksplorowanie okolicy. A było co oglądać !!! Na pierwszy rzut poszły słynne ogrody, gdzie na 17 hektarach panoszyła się roślinność z południowej półkuli. Pióropusze palm, jakieś krzaczory bambusowe i coś co przypominało polski rabarbar, lecz rosło na wysokość 2 metrów…To i wiele innych dziwów dawało soczystą zielenią po zmęczonych oczach. Po kilku minutach spaceru objawił nam się staw, jakby żywcem przeniesiony z serialu ” Noce i dnie ” na podstawie przedwojennego hitu Maryny Dąbrowskiej. A tam oczywiście nenufary czy inne lilije. Odegrałam więc sobie w wyobraźni scenkę zrywania kwiatów. Na live się nie dało bo Krzyś odmówił brodzenia w zarzęsionej wodzie i nabawiania się reumatyzmu kolan. Trudno…Trzeba będzie z tym jakoś żyć. I jeszcze tak sobie tam pomyślałam,że mam coś z Barbary. Szczególnie w momentach kiedy wydzieram się jak opętana z paniką w oczach i włosem roztarganym:

-Krzysiek !!! Krzysiek !!! znowu mi internet nie działa!!!

W różnych zakątach napotykaliśmy się na rzeźbione z powalonych konarów smoki, drewniane trony i dinozaury. Jak się później okazało, łatwiej było wyżyć się artystycznie niż sprzątać skutki nawałnicy czy też huraganu. Cudne to były dzieła.  Choć nazwisko artysty uleciało z pamięci. Korzystając z okazji, iż jedno z siedzisk miało ponoć moc spełniania życzeń, posadziłam tyłek na mokrej powierzchni i poleciałam z koncertem próśb. Co z tego wyniknie czas pokaże.

Wsród tego bogactwa flory wiły się strumienie i potoki, szemrząc i łącząc się ze sobą. Nad jednym, dość szerokim zbudowano most linowy. Nie wyglądał na stabilny ale raz się żyje. Z pewną dozą nieśmiałości , za to z ogromną dozą lęku podążyłam za ludzmi o bohaterskim usposobieniu. Kolana mi się trzęsły, serce mało z piersi nie wyskoczyło ale udało się przedostać na drugi brzeg. Warto było tego dokonać aby przez chwilę poczuć się jak heros z mitów greckich.

W takim to kozackim nastroju oglądałam kolejne dziwy na trasie. Wyrzeźbiona,  ogromna kurza łapa znów pozwoliła puścić wodze fantazji. Chatynki wprawdzie na jej czubku nie było, ale gdyby nie obserwatorzy w postaci innych turystów, coś by się udało wykombinować. Parę konarów i desek, oraz jakaś drabinka i młotek pomogło by dokończyć dzieła, które artysta moim zdaniem troszkę zaniedbał. Może biedak nie czytał w dzieciństwie krwawych bajek braci Grimm i stąd to niedopatrzenie? A może w Irlandii ” Jaś i Małgosia ” to niewygodny temat bo o porzuconych dzieciach?

Pod koniec przechadzki usłyszeliśmy głośniejszy szum. Przyśpieszyliśmy zatem kroku bo nie wiadomo było skąd to dochodzi. Deszcz padał i może to jakaś fala powodziowa za nami goni. Lecz to był tylko wodospad. Piękny widok przedstawiał, kiedy kaskady wody toczyły się góry po kamieniach. Zarówno w dzień i w nocy. Bo wróciliśmy w to miejsce nocą aby podziwać spektakl przy świetle latarki. Za towarzystwo mieliśmy jeno szrańczę ciem, które wirowały w snopie światła.

No dobrze. Czas wyjść z głębi lądu i udać się nad Ocean. Wystarczyło tylko przeciąć pensjonatowy parking i już widać było plażę i bijace o nią fale. Szkoda nam było czasu na poszukiwania wygodnej drogi więc udaliśmy się tam mizerną ścieżyną, ledwie widoczną pośród trawy. Tuż przy plaży drogę zastąpiły nam dwie owce. Jedna łagodna i spolegliwa. Druga nieco mniej. O ile ta pierwsza szybko podjeła dezycję o ewakuacji na bezpieczną odległość, to ta druga dłuższą chwilę spoglądała na nas z oburzeniem i pytaniem w oczach:

-A wy tu czego ?

Ustapiła łaskawie ale pewnie tylko dlatego, że wsparcia moralnego od kumpelki nie dostała. A ja dłuższy czas zastanawiałam się co mogą robić owce na plaży…No bo przecież, nie opalać się. Słonej wody też raczej nie piją. Więc chyba sobie spacerują po prostu i podziwiają widoki z niewielkich klifów. Albo mają tam tajemne spotkania z kozami górskimi, na których wymieniają poglądy dotyczace globalnych problemów w ówczesnym świecie racicowatych.

Cud że nóg nie połamałam na tych klifach, bo po deszczu było bardzo ślisko. Błędem było również to, że koniecznie chciałam wiechciem znalezionym po drodze, pomachać ze skał do Krzyśkowej kamery. Parasolka w jednej ręce, gałąź w drugiej, śliskie podłoże i mój lęk wysokości, wyrażający się tak zwanym ” chwiejem” to nie był dobry kwartet. I mimo że wróciłam brudna jak nieboskie stworzenie, to warto było się pomęczyć aby zapamiętać widok fal ciągnacych się po horyzont. I tę grę świateł i kolorów. Wody, nieba, słońca, białych żagli na masztach oraz piasku i skał.

Nie za długo nam się tam zeszło jednak. Nakarmiona wspaniałymi darami dusza postanowiła o tym fakcie poinformować ciało. I rozległo się burczenie w brzuchach, które echem poniosło się aż pod widnokrąg. Biegiem więc udaliśmy się na kolację.

Tak przyrządzonych i podanych potraw kuchni tajskiej nie jadłam jeszcze nigdy. Wszystko pyszne doprawione, idealnie ugotowane i przyjemnie pachnace. Żona własciciela, utalentowana kobieta o skośnych oczach sama przygotowywała te kulinarne wspaniałości do pomocy mając jedynie obsługę kelnerską. Coś tam brzuchy nasze protestowały na głos, że za długi czas oczekiwania. Ale kiedy już napasione zostały, chwilową niewygodę puściły w niepamięć.

I tym oto akcentem zakończę tę część opowieści.

C.D.N

video