Czasem przychodzą takie dni , kiedy czytana książka budzi uczucia , z którymi spotykam się rzadko . ” Serce …” Carson Mcculles wywołało falę smutku i żalu , który widocznie od jakiegoś czasu tkwił w ciemnym zakamarku duszy. Fabuła powieści , rzekłabym banalna. Fabryczne miasteczko , gdzieś na południu Stanów. Bohaterowie zwyczajni , z problemami, rozterkami i refleksjami ( bądz ich brakiem ) typowymi dla społeczeństwa Ameryki lat trzydziestych. Nastolatka-melomanka z wielkimi marzeniami , alkoholik -wywrotowiec z pragnieniem dokonania zmian , czarnoskóry doktor – uczony poszukujacy prawdy dla swoich braci i restaurator- filozof , który z nudów studiuje profile psychologiczne swoich gości . A punktem centralnym jest głuchoniemy John Singer. Człowiek , który z racji swojego kalectwa nie wiele mówi , za to z uwagą słucha . A cała czwórka , wykorzystuje go niczym worek na śmieci , wylewając potoki słów , nie dając kompletnie niczego w zamian . I to właśnie mnie tak zasmuciło . Zaślepieni własnym ego , nie czytają sygnałow , iż ten życzliwy człowiek przechodzi własny dramat. I jeszcze ta wszechobecna samotność , każdego z bohaterów. Wylewała się , niczym mgła z kazdej strony książki i otulała takim szalem smutku.
Do myślenia dał mi , również ten cytat:
” z tych wielkich ideałów pająki przędą swe najobrzydliwsze sieci”
Słowa , które mają wartość ponadczasową . Bo sama , nie raz uwierzyłam że pewnym ludziom i działaniom przyświeca światły cel . I zawiodłam się srodze.
Ale z pełną odpowiedzialnością polecać będę ” Serce …” bo czasem trzeba wyciągnać to ziarnko goryczy , które gdzieś tam tkwi w środku. Czasem warto je nawet rozgryźć i przełknać. Aby już nie truło , zarówno mnie jak i moich najbliższych. I czuję , że ta konkretnie lektura pomogła mi przeżyć , coś co zalegało na dnie duszy . I pomogła zaakceptować prawdę o tym , ze ludzie czasami zawodzą . Ale nie warto z tego powodu uciekać . Bo parafrazując pewnego artystę : ” samotność to gorsza trwoga „